Wydawnictwo: Piper
Data premiery: 13.08.2013
Tytuł oryginału: La Vérité sur l'Affaire Harry Quebert
Liczba stron: 736
Cena: 22,99 euro
Ach, ileż słyszę achów i ochów nad tą książką! Sypią się porównania do Nabokova, do Updike'a, do Bellowa. Zgodny chórek rozpływa się w zachwytach, recenzenci jęczą w zbiorowej ekstazie, bełkoczą frazesy o inteligentej zmienie perspektyw, o wyrafinowanej narracji, o literackiej sensacji, o rozmachu, o dramatycznym obrazie amerykańskiego społeczeństwa... W którymś momencie aż mnie korciło, żeby sprawdzić, czy aby na pewno mowa o tej samej książce, którą zmęczyłam w straszliwych mękach i przypłaciłam chronicznym bólem zębów oraz skrętem kiszek. W końcu nasunęło mi się straszliwe podejrzenie, że większość recenzentów dotarło najwyżej do połowy ponadsiedemsetstronicowego potwora, a resztę sobie po prostu darowała!... No bo jak?...
A przy tym książka przypomina nieco samospełniającą się przepowiednię: oto młody pisarz, Marcus Goldman, mający już za sobą pierwszy oszałamiający sukces, cierpi na twórczą blokadę. Po spłodzeniu dzieła, które stało się bestsellerem, zainkasowaniu horrendalnego honorarium i zachłyśnięciu się sukcesem przyszło... wielkie nic. Zero weny, pustka, jałowość, próżnia. Naciskany przez hienowatego wydawcę, szuka rady u przyjaciela, cenionego literata i mentora Marcusa. Opuszcza Nowy Jork i udaje się do niewielkiego miasteczka na wybrzeżu, Aurory. Traf, pech, czy łut szczęścia (zależy od perspektywy) sprawia, że Aurora i Harry Quebert przez wiele tygodni staną się tematem numer jeden w głodnej sensacji Ameryce, bowiem w ogródku literata, przy okazji kopania dołka pod hortensje odnalezione zostają szczątki młodej dziewczyny. Wszystko wskazuje na to, że to Nola Kellergan, piętnastolatka, która zaginęła bez wieści latem 1975. Przy zwłokach znaleziono manuskrypt arcydzieła, które Harry Quebert wydał wkrótce po zaginięciu Noli i które uczyniło go sławnym. Wkrótce potem Harry zostaje aresztowany, zaś Marcus nie szczędzi trudów by oczyścić przyjaciela z zarzutów. Śledztwo na własną rękę okazuje się w dodatku znakomitym panaceum na twórczy uwiąd. Tylko co tak naprawdę wydarzyło się w Aurorze latem 1975?...
Dalej następuje powtórka z rozrywki, czyli rozmaite reminiscencje i pomieszanie wątków z "Lolity" oraz "Miasteczka Twinpeaks" (co się przydarzyło Laurze Palmer?), poprzetykane mądrościami z cyklu "Jak napisać bestseller i się zbytnio nie zmęczyć". Mała próbka kursu kreatywnego pisania? Proszę bardzo: "Kiedy książka zaczyna się zbliżać ku końcowi, w ostatnim momencie zaoferuj czytelnikowi niespodziankę". Albo: "Pierwszy rozdział musi być super, inaczej czytelnik nie będzie czytał dalej". No... rewelacyjne, naprawdę.
Autor stosuje przy tym nieustannie jedną metodę: na matrioszkę. Za każdym razem, gdy zaczyna rysować się "prawdziwa" wersja wydarzeń, nasz niespożyty i błyskotliwy dochodzeniowiec Markus Goldman (który wśliznął się do śledztwa z łatwością lubrykanta i zupełnie nikogo to nie dziwi, poza mną) dokonuje demaskacji, najczęściej w wyniku rozmowy z jakimś świadkiem sprzed lat, przyjacielem króliczka czy innym pociotkiem, przez lata całe skrzętnie ukrywającym istotny szczegół, który naprowadza inspektora z własnej nominacji Goldmana na "właściwy" trop. Potem ciach, kolejna demaskacja. Ciach. Ciach. Ciach. Po mniej więcej setce takich cięć kompletnie przestało mnie interesować, jaka jest prawda o sprawie Harry'ego Queberta, pragnęłam tylko jednego: by nie było już żadnego ciach. Ale ale! Autor wszak wziął sobie do serca wskazówki "miszcza" odnośnie pisania bestsellerów i na sam koniec, kiedy już było pewne, że książka zbliża się ku końcowi, zainstalował w niej największe ciach wszechczasów. I jestem pewna, że nikt nie zgadnie, kto zabiła Nolitę.... eee Lauritę... Nolę Kellergan! Nie ogrodnik w każdym razie.
Przyznam, że w którymś momencie lektury mignęło mi przez głowę, że to wszystko może być jedną wielką mistyfikacją. Pastiszem. Bezlitosnym wyśmiewaniem się z mechanizmów rządzących światem wydawnictw. Parodią, wyrosłą na wymieszaniu popkulturowych motywów. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że cytowane w powieści "arcydzieło" Harry'ego Queberta napisane jest językiem, przy którym harlekiny wybijają się na literaturę godną Nobla? Jak na poważnie brać szczebiot Nolity... tfu, nie nauczę się, NOLI, która w co drugim zdaniu wzdycha "ach, najukochańszy Harry, jestem taka szczęśliwa*! (*nieszczęśliwa, w zależności od sceny)? Jak usprawiedliwić plastikowe dialogi, patetyczne zawołania, górnolotne wzdychy? Nie. Nie. Dicker robi sobie jaja. Rechocze ukradkiem ze wszystkich, którzy dali się wkręcić.
Byłabym nawet w stanie zaakceptować ten żart, gdyby nie fakt, że kosztował mnie bity tydzień cennego czasu i siedemnaście euro (za e-booka). Gwoli wyjaśnienia: punkty przyznałam za parę pierwszych ciachów oraz za rzadkie, ale obecne przebłyski. Oraz za mgliste przekonanie, że Dicker to jednak niezły jajarz.
Pierwsze zdanie: "Tu centrala policji, w jakiej sprawie pani dzwoni?"
Gdzie i kiedy: miasteczko Aurora w USA, lata 1975-2008
W dwóch słowach: przekombinowana i płytka
Dla kogo: w sumie nie wiem
Ciepło / zimno: 36°